Wielka Izera: Wielkie dzieło małego wydawnictwa

Marcin Wawrzyńczak założył Wydawnictwo Wielka Izera aby opowiedzieć pewną historię. Trzy lata później ma w dorobku szereg publikacji i kilka odkryć. Za tę pracę zostaje wyróżniony nagrodą specjalną II. edycji Karkonoskiej Nagrody Literackiej.

Z tłumaczem i wydawcą rozmawiała Agnieszka Bormann z Muzeum Śląskiego w Görlitz

AB: Urodziłeś i wychowałeś się w Warszawie, z dala od Dolnego Śląska. Dopiero jako dorosły człowiek w okolicach trzydziestki, żonaty i ojciec trzech córek, postanowiłeś opuścić stolicę. Twoja droga w Góry Izerskie była jednak dość kręta, przebiegała przez rejony nad polsko-białoruską, a następnie nad polsko-litewską granicą. Przez kilka lat tam właśnie szukałeś swojego miejsca w życiu. Opowiadając o tych poszukiwaniach przywołujesz porównanie ukute przez Marszałka Piłsudskiego, że Polska jest jak obwarzanek – wszystko co dobre, jest na obrzeżach. Co dokładnie tak Cię pociąga w pograniczu?

MW: Pogranicza to z definicji obszary wielokulturowe, co jawi się szczególnie atrakcyjnie, kiedy kultura dominująca jest cokolwiek przytłaczająca. Są to obszary, gdzie trudno jest prezentować jednowymiarowwe perspektywy, bo natychmiast okazują się one zbyt wąskie i ograniczające. W tym sensie pogranicza poszerzają świadomość. Jest tak zwłaszcza w górach, gdzie po pierwsze natura przeważa nad tym, co ludzkie, a po drugie nie ma prostych dróg. Czarno-białe, zerojedynkowe stereotypy są tu trudniejsze do przyjęcia niż na nizinach, gdzie ma się tylko ziemię pod sobą i niebo nad sobą, przedzielone prostą linią. W górach wszystkie perspektywy są trójwymiarowe, obraz zmienia się z każdym krokiem i jest oczywiste, że nie ma jednej prawdy: wszystko zależy od punktu widzenia. To poczucie wolności – cielesnej, kulturowej i duchowej – od stuleci przyciąga tu niespokojne duchy i jestem szczęśliwy i dumny, że mogę być częścią tej tradycji.

AB: W przeciwieństwie do Twojego rodzinnego miasta, które podczas II Wojny Światowej zostało niemal doszczętnie zniszczone przez niemieckich okupantów a następnie odbudowane w znanym nam ksztacie, tu na Dolnym Śląsku doświadczasz historii bezpośrednio, możesz jej dotknąć „w oryginale“ – ale jest to niemiecka historia. Jesteś otoczony niemiecką architekturą osadzoną w krajobrazie, który przez ostatnie stulecia był kodowany głównie w niemieckiej kulturze i w niemieckim języku. Jak się tu odnalazłeś? Czy na początku czułeś wewnętrzny konflikt? Jak sobie poradziłeś z traumą warszawiaków?

MW: Po pierwsze myślę, że Śląsk zawsze był wielokulturowym tyglem, nawet jeżeli od pewnego momentu w przeważającej mierze niemieckojęzycznym. Ludzie jednak od setek lat uważali się tu przede wszystkim za Ślązaków, niekoniecznie za Niemców, a na pewno nie Niemców w sensie nowoczesnego państwa narodowego. Nie da się ukryć, że zagłębienie się w to, co mnie tu otacza, wymagało pewnego mentalnego wysiłku, przekroczenia jakiejś bariery. Szybko jednak zrozumiałem, że pozostawanie zamrożonym w traumie prowadzi donikąd, uniemożliwia jakikolwiek postęp i tak naprawdę tylko pogłębia istniejące podziały. Przyjąłem więc maksymę „Pamiętać wszystko, nie oceniać nic”. Z tym nowym poczuciem – ulgi, radosnego oczekiwania, robienia czegoś pozytywnego w nadzwyczajnej ważnej dziedzinie stosunków polsko-niemieckich – zanurzyłem się w nieskończenie bogatej, złożonej i wieloaspektowej historii mojej nowej małej ojczyzny. Odkryłem przy tym jedyną w swoim rodzaju kulturę, ale przede wszystkim poznałem ludzi, zarówno tych sprzed 100 czy 200 lat, jak i tych żyjących dzisiaj, którzy podzielają zamiłowanie do regionu i są chętni, by się spotykać i rozmawiać.

Móc doświadczać historii „bezpośrednio” – co na Śląsku jest codziennością – to coś naprawdę wielkiego dla kogoś, kto wychowywał się w socjalistycznym bloku z wielkiej płyty, na osiedlu, gdzie wszystko miało najwyżej 20 lat. Gdy dodamy do tego podróżowanie w czasie związane z tłumaczeniem historycznych tekstów i zagłębianie się w fenomen niewiarygodnie bogatej niemieckiej kultury, która jest w istocie kluczem do zrozumienia tego, czym jest dzisiaj Europa – to powstaje naprawdę fascynująca kombinacja.

AB: Część Dolnego Śląska, Góry Izerskie, zmieniły się z obrzeży Polski w centrum Twojego świata. Od ponad dziesięciu lat mieszkasz w Chromcu, przedwojennym Ludwigsdorf, w pięknym poniemieckim domu. Poznałeś jego historię i dzieje jego dawnych mieszkańców?

MW: Paradoksalnie niewiele wiem o historii domu, w którym mieszkam i o jego mieszkańcach sprzed 1945 roku. Nie mam jednak wątpliwości, że to magiczny dom – z jego pięcioma poziomami, niezliczonymi zakamarkami, dziesiątkami okien i drzwi, przysłupowym rdzeniem, połączeniem kamienia, cegły i drewna – żywa istota, a może raczej okręt, który dzielnie żegluje przez ocean czasu, nawet jeżeli załoga się zmienia. Powtarzam więc sobie, że „to nie ja mam dom, ale dom ma mnie”. Byli tu ludzie przede mną i będą ludzie po mnie. Pełen szacunku i podziwu dla tych, którzy go zbudowali, postrzegam siebie jako jego strażnika czy opiekuna, jako członka załogi, który pilnuje, żeby żagle były w dobrym stanie, by okręt mógł płynąć dalej. I wiem na pewno, że gdyby nie wsparcie duchów, które tu mieszkają, nie byłbym dzisiaj tu, gdzie jestem.

AB: Odkrywanie historii domu czy regionu było początkowo dość utrudnione nieznajomością języka. Jednak wiedziony ciekawością odkrywcy zacząłeś niemal jednocześnie uczyć się niemieckiego i tłumaczyć. Jako doświadczony tłumacz z angielskiego szybko opanowałeś rzemiosło. Miałeś też mocną motywację – ta wiąże się z pewnym odkryciem, które to doprowadziło do pierwszej wydanej przez Ciebie publikacji.

MW: Tak, wszystko zaczęło się latem 2018, gdy natknąłem się na pozostałości izerskiej Michelsbaude, jedynej – jak się później dowiedziałem – ludzkiej sadyby przy tak zwanej Starej Drodze Celnej pomiędzy Szklarską Porębą i osadą Orle. Znalazłem małą owalną tabliczkę i gdy oczyściłem ją z błota i śniedzi, ukazał się napis: „R. Adolph – Michelsbaude”. Coś było na rzeczy, to było jak objawienie. Stało się dla mnie jasne, że jakaś historia wybrała sobie mnie na medium, by zostać opowiedzianą. Zacząłem więc poszukiwać informacji o Michelsbaude. W polskim internecie nie znalazłem praktycznie niczego, natknąłem się jednak na wzmianki w niemieckich tekstach źródłowych, dawnych przewodnikach i relacjach podróżnych. Wtedy jeszcze nie znałem niemieckiego na tyle, by móc te teksty odczytać. Pomogła mi Jowita Selewska, germanistka z regionu, którą poznałem na facebooku. Dzięki jej bezinteresownemu wsparciu oraz pomocy niemieckiego regionalisty Ullricha Junkera mogłem opowiedzieć historię Michelsbaude i wydobyć to miejsce z zapomnienia. To, co na początku było zaledwie widmem – tabliczką i nazwą na mapie – stopniowo wypełniło się treścią i oblekło w ciało dzięki zgromadzeniu wielu lakonicznych zwykle wzmianek z wczesnych przewodników turystycznych, wyszukaniu fragmentów licznych relacji podróżniczych z XVIII i XIX wieku, odkryciu aluzji i śladów w pismach Gerharta Hauptmanna czy Willa-Ericha Peuckerta, ustaleniu nazwisk dzierżawców i mieszkańców i szczegółów na ich temat zawartych w rejestrach narodzin i zgonów, a zwłaszcza w księdze wieczystej przechowywanej w zasobie majątku Schaffgotschów w Archiwum Państwowym we Wrocławiu.

AB: W grudniu 2018 książka o Michelsbaude była już gotowa. Aby ją wydać, założyłeś wydawnictwo Wielka Izera. Michelsbaude to początek Twojej przygody jako tłumacza z niemieckiego i wydawcy. 

MW: Tak, bo po wydaniu pierwszego tomu historii Michelsbaude zdawałem sobie sprawę, że zaledwie liznąłem temat. Intensywnie przeszukiwałem zasoby cyfrowych bibliotek i natknąłem się na dzieła fundamentalne dla historiografii Śląska, w tym Gór Izerskich i Karkonoszy – autorstwa Johanna Tobiasa Volkmara, Johanna Friedricha Zöllnera, Josefa Karla Eduarda Hosera czy Adolfa Traugotta von Gersdorfa. Ze zdumieniem odkryłem, że nawet we fragmentach nie były one publikowane po polsku. Zacząłem więc tłumaczyć.

AB: I zrobiłeś niezwykle ważną, pionierską robotę! Pamiętam dobrze, jak zaraz po ukazaniu się Michelsbaude, z początkiem 2019 roku przez przypadek – a może nie przez przypadek – natknęłam się w internecie na Twoje tłumaczenia, które regularnie publikujesz na facebooku. Tak zaczęła się nasza współpraca, której efektem jest polsko-niemiecka antologia Podróżnicy w Górach Olbrzymich. Do tej pory niezmiennie jakość Twoich tłumaczeń budzi mój podziw. Czytają się lekko, mają przyjemną, rytmiczną frazę bez sztucznego trącania myszką. Dzięki temu czytelnik przenosi się czasie, by podróżować razem z autorami.

MW: Ja też, tłumacząc, czułem się jak podróżnik w czasie. Jednocześnie zafascynowała mnie możliwość odejścia w każdej chwili od biurka i udania się w góry, do miejsca, o którym jest mowa w tekście. Literatura zyskiwała wtedy całkiem nowy wymiar – tekst ożywał, a ja miałem wrażenie, że autor stoi obok mnie. Wciąż mi się to przydarza przy kolejnych tekstach. Szczegółowe relacje pozwalają niemal dosłownie podążać śladami poprzednich wędrowców. Czytałem je i coraz bardziej wczuwałem się w życie autorów i opisywanych przez nich ludzi. Szczególną radość sprawiały mi fragmenty opisujące miejsca bliskie sercu: Wysoki Grzbiet, okolice Izerskiej Łąki, Kobylej Łąki i Jeleniej Łąki (jak nazywa się dziś miejsce, gdzie stała Michelsbaude) czy Starą Drogę Celną. Poprzez krajobraz i w krajobrazie odczuwałem metafizyczny związek z duchami dawnych mieszkańców baud i wędrowców.

AB: A relacja którego podróżnika wywarła na Tobie największe wrażenie, która zapisała się trwale w pamięci? 

MW: Jak dotąd najbardziej poruszającym odkryciem była wydana w 1804 w Lipsku książka Podróż z Turyngii w śląskie Góry Olbrzymie: przez Saksonię, Szwajcarię Saską i Górne Łużyce, z przystankami na Oybinie i w Unięcicach. W trakcie swej wędrówki autor spędził noc w Michelsbaude i zostawił jedyny tak obszerny opis jej wnętrza. Fragmenty tego anonimowo wydanego dzieła pojawiły się już w Podróżnikach w Górach Olbrzymich. Postanowiłem jednak przetłumaczyć całość. Brakowało mi dwóch ważnych informacji – roku, w którym wyprawa się odbyła, oraz tożsamości autora. Podczas gdy starsze bibliografie (np. „Literarische Grundlage zur Beschreibung und Geschichte der Oberlausitzischen Dörfer” w Neues Lausitzisches Magazin, 1832, nr 2, s. 154) podawały jako autora Davida Friedricha Schulzego, katechetę z Żytawy (Zittau), nowsze wymieniały też niejakiego Friedricha Herrmanna, a na przykład biblioteka drezdeńska SLUB przypisuje autorstwo już tylko temu ostatniemu. Sprawa była więc niepewna.

W trakcie tłumaczenia natknąłem się jednak na pewną ważną wskazówkę: „Przed kilkoma dniami zastrzelony został świeradowski leśniczy, a uczynili to, jak się powszechnie przypuszcza, kłusownicy, od których roi się w tutejszych górskich lasach.” Uświadomiłem sobie, że ją tę historię znam! Chodziło o Johanna Christiana Ullbricha, którego śmierć była wtedy dużą sensacją (por. np. artykuł „Schreckensvolle Mordthat” [Przerażające morderstwo] w Schlesische Provinzialblätter, r. 36, nr 8, sierpień 1802) i którego pomniczek stoi do dzisiaj na miejscu śmierci w Wysokim Grzbiecie powyżej Świeradowa. W ten sposób można było ustalić rok podróży na 1802.

O zapomnianym dotąd pomniczku Ullbricha poinformował mnie kilka lat temu zmarły niedawno sekretarz nadleśnictwa Szklarska Poręba Jerzy Sapiela. Na podstawie jego informacji odnalazł go na tzw. Drodze Górnokwisowej przewodnik sudecki i regionalista ze Świeradowa Bartosz Kijewski. W 2019 zorganizowałem grupę ochotników i wspólnie oczyściliśmy teren i odnowiliśmy pomniczek.

AB: I nie była to jedyna akcja tego typu, którą zainicjowałeś i przeprowadziłeś, a która zostawiła trwały ślad w krajobrazie. Wystarczy wspomnieć, że we wrześniu 2019 roku z Twojej inicjatywy stanął na Jeleniej Łące kamień z tablicą informującą przechodzących tamtędy wędrowców po polsku, niemiecku i czesku, że w tym miejcsu stała kiedyś Michelsbaude. 

Ale wróćmy do omawianego tekstu i kwestii jego autorstwa. Co było dalej?

MW: Rok podróży odbytej przez Davida Friedricha Schulze albo Friedricha Herrmanna ustaliłem zatem na 1802. Sięgnąłem następnie do dzienników Adolfa Traugotta von Gersdorfa, u którego autor Podróży z Turyngii… spędził kilka dni i z którym udał się na wycieczkę na wschód słońca na Smrek (1124 m n.p.m.), czemu w książce poświęcony jest osobny rozdział. Wiedziałem, że pan von Gersdorf wszystko bardzo skrupulatnie zapisywał i że trzeba szukać mniej więcej w połowie września (autor Podróży… podaje dzień i miesiąc w swych kolejnych listach, które składają się na książkę). I oto bingo! Pod datą 15 września znalazłem wpis o wycieczce na Smrek, który dzięki pomocy Ullricha Junkera byłem w stanie dokładnie odczytać: „Wspiąłem się na Smrek wraz z panem rotmistrzem von Kiesenwetterem, panem sędzią dworskim von Bose, panią Domherr i panienką Elizą oraz Theresą von Nostitz, panną von Bose, paniczem Eduardem von Nostitz, panną Rosenzweig i panem Schulze”. Na tej podstawie wnioskuję, że autorem Podróży z Turyngii… jest David Friedrich Schulze (ur. 1775 w Tiefensee opodal Düben, zm. 1810 w Waldheim). Oprócz dwóch krótkich komedii i garści epigramów opublikowanych w "Neue lausizische Monatsschrift" Podróż… jest jedynym i zdecydowanie najważniejszym dziełem tego przedwcześnie zmarłego autora. Zawiera liczne ważne wzmianki na temat odwiedzanych miejscowości i miejsc, w tym właśnie opis nocy spędzonej w samotnej baudzie w Wysokim Grzbiecie Gór Izerskich.

Jestem bardzo szczęśliwy i zaszczycony mogąc wydobyć nazwisko pana Schulzego z niepamięci i tym samym dokonać korekty historiograficznej. Poza wszystkim innym zaimponował mi tym, że potrafił przejść blisko 40 km po górach, by następnego dnia na nowo podjąć wędrówkę.

AB: Ale zanim wyruszył dalej, „w blasku świtu na kamieniu koło szemrzącego ujęcia wodnego przy domu leśnika“ spisał swoje wrażenia z owej długiej wędrówki, abyśmy mogli dziś je czytać i współprzeżywać. Tak jak Pan Schulze przed prawie 220 laty, tak i Ty dziś jesteś zafascynowany postacią Adolfa Traugutta von Gersdorfa. Jego dzienniki podróżne to kolejny duży projekt – ale nie tylko tłumaczeniowo-wydawniczy, bo obejmuje też inne działania.

MW: Myślę, że Adolf Traugott von Gersdorf był tak wyjątkową postacią, człowiekiem-instytucją, ża zasługuje na więcej niż tylko książkę. Chociaż przez dziesięciolecia był symbolem i „marką” swej miejscowości, dzisiaj w Pobiednej i okolicach mało kto o nim wie, a poza opustoszałym i zamkniętym na cztery spusty pałacem, zrujnowaną wieżą oraz grobem na cmentarzu nie ma po nim żadnego śladu. Tymczasem praktycznie wszyscy zdążający w góry odwiedzali go, a niektórzy – jak katecheta Schulze – mieli szczęście być przezeń goszczonym, poznać jego zbiory, obserwować jego eksperymenty elektryczne i razem z nim wędrować po górach. Pan von Gersdorf był pionierem pod niejednym względem – jako przyrodnik (mineralog, geolog, meteorolog), badacz elektryczności, reformator społeczny, który uwolnił chłopów z należących doń wsi z osobistego poddaństwa, artysta i miłośnik sztuki, a wreszcie jako niezmordowany górołaz, który na samym Smreku był ponad 80 razy. Czy ktoś z nas był na jakiejś górze 80 razy? Czytając i tłumacząc jego dzienniki, bardzo się do niego zbliżyłem, siedziałem mu w głowie, by tak rzec, i pomyślałem, że warto byłoby połączyć ich publikację z szerszym programem wydarzeń, który służyłby też zbliżeniu publiczności po polskiej i niemieckiej stronie. Wyobraziłem sobie pomnik-ławeczkę z siedzącym panem von Gersdorfem w Pobiednej, wytyczenie i nazwanie jego imieniem szlaku turystycznego prowadzącego jego śladami, warsztat mineralogiczny, warsztat astronomiczny, wycieczkę w góry w strojach historycznych albo wirtualne zwiedzanie pałacu. Niektóre z tych projektów – zwłaszcza ławeczka – to duże przedsięwzięcia, inne są skromniejsze i łatwiejsze do realizacji. Tak czy owak chciałbym uświadomić mieszkańcom Pobiednej, że mieszkała tu tak wybitna postać. To mogłoby dać im poczucie dumy i radości, a także przyczynić się do rozwoju turystyki. Trzymam na biurku portret pana von Gersdorfa, który spogląda na mnie swym mądrym wzrokiem przez otchłań czasu i jest dla mnie kimś w rodzaju patrona czy męża opatrznościowego [śmiech]. Z jakiegoś powodu odczywam z nim bliską więź. Myślę, że jego duch wciąż wyczuwalny jest w górach, które tak ukochał i tak często odwiedzał.

AB: To teraz już wiem, po kim masz tę żelazną dyscyplinę pracy! Nic dziwnego przy takim idolu [śmiech]. Tempo Twojej pracy tłumaczeniowej i wydawniczej w ostatnich trzech latach jest doprawdy imponujące. To nie pozostaje bez echa. 12 grudnia 2021 odbierasz w Jeleniej Górze nagrodę specjalną drugiej edycji Karkonoskiej Nagrody Literackiej. Co oznacza dla Ciebie to wyróżnienie?

MW: Z mojej perspektywy niewiele jest ważniejszych rzeczy od zbliżenia i pojednania polsko-niemieckiego. Jeżeli mogę przyczynić się do tego w skromny choćby sposób, to bardzo mnie to raduje. Tłumacze są z definicji pośrednikami kulturowymi, posłańcami Merkurego pomiędzy rozmaitymi kulturami i w tym sensie praca tłumacza historycznych niemieckich tekstów o Górach Izerskich i Karkonoszach przyczynia się do lepszego zrozumienia pomiędzy naszymi narodami, do przekroczenia klisz i stereotypów i wkroczenia na „drogę serca”. Historyczne relacje podróżne są wielopoziomowym spotkaniem: z autorem, z ludźmi, których opisuje, z krajobrazem, z kulturą, a także czytelnika ze sobą samym, kiedy zyskujemy wgląd w nasze własne życie i myślenie, w to, w czym jesteśmy podobni do ludzi z przeszłości, a w czym się od nich różnimy. Literatura tworzy tę przestrzeń spotkania i to jest jej wielka moc.

Das Interview wurde abgedruckt in Schlesien heute 12/2021.